poniedziałek, 6 grudnia 2010

Grudniowa gorączka zakupowa

Grudzień to okres żniw dla każdego niemalże handlarza detalicznego. Z wyjątkiem osiedlowych spożywczaków, wszyscy zacierają ręce i liczą i na ogromny obrót. W pewnej znanej firmie jubilerskiej, w której pracowałem, grudzień decydował o całorocznych wynikach – był udany, wszyscy się cieszyli, był kiepski – na korytarzach było słychać ciche pochlipywanie kierowników sprzedaży, niepewnych swego jutra.
       Nic dziwnego, że sprzedawcy dwoją się i troją, by opróżnić magazyny. Wiedząc, że klienci nie mają czasu na wnikliwe studiowanie ofert często dyskretnie windują ceny, a już zupełnie jawnie  rezygnują ze wszystkich promocji i upustów. Przykład miałem dzisiaj – udałem się do salonu z zegarkami i zapytałem o zegarek, do zakupu którego przymierzam się od dawna. Po usłyszeniu ceny zapytałem o rabat, ale uprzejma pani sprzedawczyni szybko  odpowiedziała mi, że mogę o nim zapomnieć. Na moje zdziwienie odpowiedziała, że jest grudzień i nikt przy zdrowych zmysłach rabatów nie daje, a na ucho szepnęła, że jeżeli mi się nie spieszy, to wystarczy jak przyjdę parę dni po świętach. Wtedy bez trudu wynegocjuję nawet 10 procent. 
      Abyśmy kupowali więcej co sprytniejsi sprzedawcy umiejętnie kreują klimat, który ma sprawić, że pieniądze będziemy wydawali bardziej beztrosko. Dźwięk kolęd, wystrój, gra światłem, a nawet zapach – wszystko to ma sprawić, że poczujemy się bezpiecznie. Wszechobecne prezenty, prezenciki, mikołaje i choinki dbają jednocześnie, byśmy nie zapominali, po co do sklepu przyszliśmy. W takiej atmosferze zdecydowanie częściej dobywamy portfela, rzadko kiedy mieszcząc się w budżecie zakładanym na świąteczne zakupy…

niedziela, 28 listopada 2010

Czytnik ebooków z Empiku - czy warto?

    Wreszcie jest dostępny! Po miesiącach oczekiwania można w sieci Empiku kupić OYO – najtańszy na naszym rynku czytnik ebooków. Produkt nie wygląda źle i ma przyzwoite parametry techniczne – odczytuje PDF, ePub, HTML, TXT, wyświetla grafiki (oczywiście w skali szarości), odtwarza mp3, ma  moduł łączności bezprzewodowej WiFi, 2GB wbudowanej pamięci i czytnik kart MicroSD (do 32 GB). Z drugiej strony zastanawia brak odczytu najpopularniejszego formatu, jakim jest DOC i razi fakt, że przez WiFi połączyć się możemy jedynie ze sklepem Empik. Za to produkt kosztuje jak na tego typu urządzenie niewiele, bo 650 zł. To niewiele w porównaniu np. z rewelacyjnym czytnikiem Onyx, który w podobnej konfigurajci kosztuje ok. 1200 zł. Pierwotnie czytnik z Empiku kosztował nawet mniej, bo 595 zł, ale wobec znacznej liczby zamówień Empik poszedł na łatwiznę i cenę podniósł.
    Czy warto? W dobie ekspansji tabletów warto się wstrzymać. Te multimedialne urządzenia nie oferują takiego komfortu lektury tekstu jak czytniki ebooków, ale dzięki swej wielozadaniowości wydają się być dla nich ciekawą alternatywą. W tej chwili na rynku tabletów liczą się tylko dwa produkty – Samsung Galaxy Tab i iPad, ale sytuacja jest dynamiczna. Za rok będziemy mieli na rynku kilka tabletów więcej, a kto wie – może pojawi się hybryda, oferująca multimedialność tabletu i wygodę użytkowania czytnika ebooków, z funkcjami takimi jak elektroniczny atrament (oszczędza nasze oczy). Jeśli jednak czekać nie możecie i godzicie się na pewne uzależnienie od Empiku, zainwestujcie w OYO.




niedziela, 21 listopada 2010

Grupowo nie zawsze taniej

    Nic tak nie zachęca do podjęcia decyzji o zakupie jak słowo "okazja". Okazyjnie kupujemy więc latarki w supermarketach, zestawy sznurowadeł "3+1 gratis", wycieraczki samochodowe i dziesiątki innych niepotrzebnych nam rzeczy. Łaszenie się na wszystko co choćby udaje okazję, to część naszego zakupowego instynktu. Nadrukowanie słowa "okazja", czy "promocja" to łatwy i skuteczny sposób skłonienia nas do zakupu towaru bądź usługi.
    Kilka lat temu, za oceanem, powstał pomysł, by skrzyknąć się w internecie i poprzez zakupy grupowe wytargować niższe ceny. Wkrótce i u nas powstały pierwsze platformy, dzięki którym możemy kupować taniej. Dzisiaj warto wymienić dwie – Gruper.pl i Groupon.pl. Idea dobra, bo od dawna wiadomo, że firmy są skłonne do obniżek przy zakupach masowych, ale w praniu wychodzi tak sobie. Zapomnij o tym, że możesz mieć wpływ, na to, co jest w ofercie takiego portalu. Jesteśmy całkowicie skazani na inwencję i "widzimiesię" właścicieli platform.
    Niemniej jednak dzięki usługom tych portali możemy kupić naprawdę okazyjne usługi lub towary. Ot chociażby kolację w jakiejś przyzwoitej restauracji lub zabieg odnowy biologicznej za pół ceny. W tym miejscu należy jednak zamieścić ostrzeżenie - zanim rzucimy się na jakiś kupon z "okazyjną" ceną zastanówmy się, a przede wszystki sprawdźmy w internecie, czy to nie znajdziemy czegoś tańszego i równie dobrego. Spora część ofert to zwykłe naciąganie, gdzie np. nieprzyzwoicie droga i chcąca uchodzić za snobistyczną restauracja, serwująca mierne sushi, daje nam rabat po to by ściągnąć jakichkolwiek gości. Często w pobliżu są restauracje, gdzie to samo zjemy równie tanio, a już na pewno smaczniej. "Okazja" to w tym wypadku słowo mocno naciągane.
   Innym razem firma sprzedająca kupony celowo podaje zawyżoną cenę poza promocją i oznajmia, że przyznała rabat np. 50 procent. Przykład? Ot chociażby dwudniowy pobyt w trzygwiazdkowym hotelu Artur w Krakowie za "jedyne" 297 złotych zamiast 597 zł. poza promocją. Skąd cena 597 zł? Nie udało mi się tego dociec, bo normalnie doba w tym hotelu w pokoju dwuosobowym ze śniadaniem kosztuje 210 zł, a więc za dwa noclegi 420. Nawet jeżeli do tego dorzucimy kolację, która jest w pakiecie, to ceny poza promocją, jaką dostajemy od Grupera nie sposób zrozumieć.
    Zanim więc rzucimy się na internetowe okazje na chłodno pokalkulujmy, czy nie jesteśmy nabijani w butelkę. Słowo "okazja" zbyt często wyłącza racjonalne myślenie i pustoszy nasze portfele.

piątek, 12 listopada 2010

O co tyle krzyku?

          Powszechne oburzenie graniczące z paniką zapanowało wśród wszystkich fanów fastfoodów po tym jak okazało się, że w McDonaldsie kurczaka w kurczaku jest tylko 50 procent. Jak czytamy na portalu Gazeta.pl:

„Autorzy z portalu Organic Authority przeanalizowali skład serwowanej przez restaurację McDonald's popularnej potrawy McNuggets (mięso z kurczaka w panierce). Okazało się, że owo mięso zawiera... tylko 50 proc. mięsa. Reszta to wypełniacze i dodatki.”
         Przeczytałem tę porażającą informację popijając nektar z czarnych porzeczek, zawierający 25 procent owoców. Zaraz potem zakąsiłem parówkami z zawartością mięsa 80 procent, polewając je nietanim ketchupem Heinza, zawierającym aż 75 procent pomidorów (w tańszych nie ma ich więcej niż 50 procent). Ostatnio piłem sok malinowy, który malin nie widział, bo był z aronii. Skąd więc panika z powodu kurczaka w McDonaldsie? Nie wiem.
         Inna sprawa, że kurczakowe przysmaki zawierają mnóstwo chemicznych związków, które nie są dobre dla naszego organizmu. Tu widzę przestrzeń do poprawy.

piątek, 15 października 2010

Dlaczego kupujemy badziewia?

Z przeprowadzonych przez firmę Whirlpool w 2008 roku badań wynka że trwałość i bezawaryjność to dopiero trzecia cecha, która decyduje o wyborze artykułu. Na pierwszym oraz drugim miejscu znalazły się cena i oszczędność. Te wyniki na pewno nie zaskoczyły producentów – oni świetnie wiedzą, że inwestycje w niezawodność wcale nie muszą zwiększać zysków, a czasami wręcz odwrotnie – mogą znacznie je obniżać.
O tym, że nie jest wskazane, by produkować sprzęt niezawodny producenci wiedzą już co najmniej od kilkunastu lat. Wcześniej samochody, sprzęt AGD, maszyny były trwałe, bo to było wyznacznikiem ich wartości. Dzisiaj o sukcesie przesądza często wyłącznie popularność (nierzadko kreowana) danej marki lub konkretnego produktu.
Wciąż jednak powstaje sprzęt niezawodny – silniki ciągników siodłowych są tak robione, by wytrzymały przebieg  przynajmniej 1 mln kilometrów, samoloty mają żywotność 30-40 lat, podczas kiedy silnik zwykłego samochodu osobowego nie wytrzyma więcej niż 150 tys. a twoja pralka więcej niż 5 lat. Dodatkowo koszty serwisowania jakiegokolwiek sprzętu rosną wręcz lawinowo i dzisiaj po upływie gwarancji coraz rzadziej opłaca się szukać serwisu, gdy posłuszeństwa odmówi nam drukarka czy mikrofalówka. Tańsze jest udanie się do sklepu po nową. Dokładnie taki przypadek przydarzył mi się parę lat temu – kiedy w drukarce zepsuł się podajnik papieru, kosztorys naprawy opiewał na 200 zł. Nową drukarkę takiej klasy mogłem mieć za 250.
To celowy zabieg, który ma sprawić, by koło popytu nie zwalniało, a konsument przyzwyczajał się do coraz częstszej wymiany sprzętu. Skoro marketingowcy twierdzą, że wcale nie chcemy sprzętu niezawodnego, to ja im wierzę. Czy ktoś z nas kupuje komórkę lub telewizor z myślą, że będzie ich używał 10 lat?

sobota, 9 października 2010

Reklama Ariela

Bez dwóch zdań świetny pomysł:




piątek, 1 października 2010

Królowie fastfoodów

Staram się żyć zdrowo, po to, by od czasu do czasu porządnie się podtruć. Uprawiając sport, dbając o odpowiednią dawkę snu, a jednocześnie pochłaniając trujące jedzenie i napoje osiągam wewnętrzną równowagę, prywatny stan zen. 
Moją nieukrywaną słabością jest uwielbienie dla wszelkiej maści fast foodów, gdzie jedzenie, choć niezdrowe, smakiem przebija pięciogwiazdkowe restauracje. Trudno się temu dziwić, bo stężenie zawartych tam soli i cukrów gwarantuje kulinarny odlot..
Na przestrzeni lat stworzyłem swój ranking tanich szybkodajni (moje spolszczenie słowa „fast food”), trując się w barach od Chicago do Warszawy. 
Oto lista laureatów:
1.Burger King – za Whoppera, czyli 670 kalorową bombę, która po kole i hamaku powinna zostać uznana za największe osiągnięcie ludzkości. Jeśli ktoś twierdzi, że Whopper jest niedobry, nie tylko nie ma gustu – wymaga leczenia. Człowiek jest tak skonstruowany, że kawał mięsa, roztopionego sera i ketchupu musi smakować i basta!
2.McDonald's – za truskawkowego Shake, czyli jedyne sensowne wykorzystanie mleka. Kolejny plus za gazety na wieszaku, które biednym studentom pozwalają trzymać rękę na pulsie.
3.Wendy's – póki co nieobecna w Polsce sieć fast foodów, serwująca piętrowe hamburgery rozmiaru Empire State Building. Przy jedzeniu czegoś takiego naprawdę nie sposób nie umazać twarzy, włosów i sąsiadów majonezem, ale smakuje przednio.
4. Zielona Budka – obiekt usytuowany wyłącznie w Poznaniu, na przystanku pestki. Polska specjalizacja, czyli zapiekanki została tam wywyższona do rangi dzieła. Minus to brak miejsc siedzących, konieczność spożywania pod gołym niebem i niechęć właścicieli do uczynienia z ZB międzynarodowej sieci dostępnej w każdym mieście świata i przynoszącej miliardy.
5. Pizza Hut – wiem, że te pizze są mrożone, ale smakują jak żadne inne. Sieć pewnie wkrótce zbankrutuje, bo moda na jedzenie pizzy częściej niż okazyjnie przeminęła, a sam jeden nie wystarczę.

środa, 22 września 2010

Pęknięte serce klienta

    Tego już za wiele - rozumiem, że kryzys, że żywność droga, że klienta, niczym porządną krowę, trzeba raz po raz wydoić, ale obok pewnych rzeczy obojętnie nie przejdę! Na oszczędnościowym kombinowaniu ucierpiały moje ulubione galaretki.
Robienie w trąbę przybiera rozmaite formy, a jedną z najpopularniejszych jest podwyższanie ceny danego produktu bez jej zmiany na etykietce. Jak tego dokonać? Wystarczy go "odchudzić" i sprzedawać mniej za tą samą cenę!
    Wielkie Odchudzanie objęło już produkty największych koncernów, jak chociażby popularne batony Mars i Snickers. Są zdecydowanie mniejsze niż przed kilkunastoma miesiącami. Jeszcze łatwiej odchudzić paczkę chipsów - ładujemy mniej chrupek (np. zamiast 100 g. trafia do środka 80 g.) i pompujemy powietrze. Wersja "na bezczela" jest jeszcze lepsza - nie tylko dajemy mniej chipsów i więcej powietrza, ale też powiększamy paczkę, tak by na sklepowej półce wyglądała bardziej imponująco od swojej poprzedniczki! Proste, łatwe do wprowadzenia i diabelnie skuteczne. Za ciężko zarobione pieniądze zarząd może sobie kupić po greckiej wyspie.
    Przyszła pora, kiedy z tego złotego pomysłu korzystać zaczęły polskie firmy. Przekonałem się o tym boleśnie, otwierając paczkę ulubionych słodyczy firmowanych logiem "Jutrzenki". Moich galaretek jest mniej niż kiedykolwiek! Żeby nie było tego słychać przy wkładaniu do sklepowego koszyka, magicy z Jutrzenki przeprojektowali wnętrze opakowania i kłopotliwego gruchotania nie słychać.
    Może i "Jutrzenka" ma z tego większe pieniądze, może większość klientów nawet się nie zorientuje. Moje serce jest jednak pęknięte i nawet obfita garść galaretek go nie poskładała...


Poniżej: dowód na machlojki z galaretkami

wtorek, 7 września 2010

Krew - towar jak każdy inny


Lato to czas, kiedy tradycyjnie potrzeba najwięcej krwi i czas, kiedy najmniej ludzi decyduje się ją oddać. Problem nie jest nowy i nie dotyczy tylko Polski. Krwi brakuje jak świat długi i szeroki, choć są na świecie państwa i rejony, w których służba medyczna tego problemu nie zna. Gdzie tkwi tajemnica? Jak zwykle w pieniądzach. Wystarczy za krew zapłacić, by nie było problemów z jej ilością w bankach krwi.

Powód, by oddawać krew wyłącznie za darmo jest jeden podstawowy – obawa, że ktoś ryzykowałby własne zdrowie w zamiar za pieniądze. Faktycznie, problem istniał i stanowił zagrożenie, tyle, że piętnaście lat temu. Dzisiaj, przy powszechnej informatyzacji wystarczy stworzyć jedną, ogólnokrajową bazę danych, by uniknąć problemu zagrożenia życia dawcy. Warto, by WTO (Światowa Organizacja Zdrowia) pomyślała nad rozwiązaniami, które wykorzystają potencjał postępu technologicznego zamiast patrzeć bezczynnie jak miliony ludzi na świecie umierają z braku krwi.

Co dostaniemy dzisiaj chcąc oddać krew? Zazwyczaj dziesięć czekolad (równowartość 4500 kcal) i colę. Oprócz tego możemy liczyć na:

- tytuł i legitymację "Honorowy Dawca Krwi" (wydawana przez odpowiednią jednostkę publicznej służby krwi),
- zwrot utraconego zarobku na zasadach wynikających z przepisów prawa pracy,
- zwrot kosztów przejazdu do jednostki publicznej służby krwi i z powrotem,
- zwolnienie z pracy lub zajęć lekcyjnych w dniu, w którym oddaje krew (nieocenione dla studentów i wszystkich skacowanych),
- otrzymanie wyników badań krwi (które i tak muszą być zrobione).
Jak będziemy mieli szczęście, to dostaniemy jakieś gadżety, chociażby jak te powyżej.

Wszystko to niewiele, skoro krwiodawców mamy jak na lekarstwo. Zamiast wydawać miliony na bezskuteczne kampanie reklamowe, zacznijmy za krew płacić, jak robi to np. część stanów USA. Traktujmy to jak każdy inny towar. Problem braku krwi zniknie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

środa, 25 sierpnia 2010

Jak zabijać, to z beretty

    Udało się, wybrałem się wreszcie na „Incepcję” Christophera Nolana. Film jest zrobiony z rozmachem a ogrom środków przeznaczonych na jego produkcję widać niemalże w każdej minucie jego projekcji. Efekty specjalne atakują widza ze wszystkich stron a ich skala wręcz wbija w fotel. I z tego chyba uczyniłbym główny zarzut wobec produkcji – film jest zbyt „ZA”, tzn. ZA szybki, zbyt ZAgmatwany i ZAdługi. I tylko fenomenalny Di Caprio nie zawodzi i ratuje produkcję.

    Niemniej jednak nie o recenzji tego, bądź co bądź, hitu filmowego chciałem pisać. Zastanowiła mnie niewielka, jak na współczesne filmy, liczba produktów promowanych w „Incepcji”. Lista firm, które zapłaciły za product placement  przedstawia się następująco:
           - Beretta,
          - Blaser,
          - Café Debussy,
          - Citroën,
          - Coca-Cola,
          - Ford,
          - Hyundai,
          - Japan Rail East,
          - Maybach,
          - Mercedes,
          - Range Rover

    Lista może i nie jest długa, ale zawiera samych potentatów. Ford podobno zapłacił 150 tysięcy dolarów, żeby to właśnie jego furgonetka widowiskowo spadła z mostu do rzeki (bodaj najdłuższa scena filmu). Moje kontrowersje budzi jednak pierwsza firma na liście – Beretta. Ilość broni użytej w filmie jest porażająca i jeśli jedna chociaż firma zapłaciła za to, by główny bohater właśnie z jej pistoletu strzelał do bad guys, to mamy do czynienia ze skandalem, a przynajmniej z przekroczeniem granicy przyzwoitości. Pozostaje czekać, aż jakiś indonezyjski producent uzbrojenia zapłaci za product placement swojego najnowszego działa samobieżnego...

 Beretta Px4 Storm

 ... i dzielny bohater załatwiający nią filmowe kanalie

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Szczepionka na głupotę

    Ferrari właśnie wypuściło nowy, limitowany i nieprzyz- woicie drogi model. Nic nie wiesz? Nie przejmuj się, szef firmy produkującej Twoją aspirynę trzyma rękę na motoryzacyjnym pulsie i chciałby już go kupić. Nie dla siebie, bo nie miałby go gdzie upchnąć w garażu, ale dla swojego syna, akurat na 20 urodziny. Do szczęścia potrzeba mu jednego – kolejnych paru milionów euro na koncie. Kolejna pandemia "czegośtam" byłaby jak w mordę strzelił.

    Poprzednio ten sam plan udał się całkiem nieźle. Wywołano ogólnoświatową panikę przed nieznanym, zabójczym rodzajem grypy, postraszono setkami milionów ofiar pandemii, wyprodukowano szczepionkę, sprzedano ją państwom, a po wszystkim ogłoszono się bohaterami. Miliardy euro i dolarów wartkim strumieniem spłynęły do kasy koncernów farmaceutycznych (Baxter, GlaxoSmithKline i Sanofi-Pasteur). Szkoda tylko, że nie udało się zmusić rządów do programu przymusowych szczepień – wtedy trik pt. „kupcie szczepionki, bo marnie zginiecie” nigdy by się nie wydał. Było blisko – nikt nie przewidział tylko, że ludzie, w przeciwieństwie do wielu rządów, nie spanikują i masowe szczepienia zignorują.

    Nie twierdzę, że koncerny farmaceutyczne wyhodowały wirusa świńskiej grypy, ale do perfekcji wykorzystały jego pojawienie się. Do myślenia wszystkim powinien dać fakt, że największe firmy farmaceutyczne przeznaczają na marketing aż 38 procent zysków, a na badania nad nowymi lekarstwami zaledwie 11! Reszta pieniędzy wydawana jest właśnie na napędzanie nam stracha przed chorobami.

    Wkrótce ruszy nowa kampania – szczepienie przeciwko grypie sezonowej, czyli coroczne żniwa dla koncernów farmaceutycznych. Na grypę sezonową szczepię się regularnie od 2003 r. Moja żona, dla odmiany, zaszczepiła się tylko raz, w 2004 i zaraz potem zmogła ją wyjątkowo paskudna grypa. Od tego czasu ja się szczepię, ona nie. Chorujemy tyle samo (zazwyczaj 1-2 przeziębienia rocznie). Po aferze ze świńską grypą zrozumiałem, że i szczepionki na grypę sezonową mogą być wielkim oszustwem. Po siedmiu latach zaszczepiłem się na głupotę. Wszystkich zachęcam do tego samego - w tym roku „olejmy” koncerny farmaceutyczne i na grypę się nie szczepmy. Nikt od tego nie umrze, a koncernom farmaceutycznym może da do myślenia, że nie taki lud ciemny jak się im wydawało.
_____________________________________________________
Gmina Szamocin zaprasza! Zajrzyj na www.szamocin24.pl

niedziela, 1 sierpnia 2010

Mocne słowo na „B”

    Historia bojkotów jest niemalże tak długa jak historia ludzkości. W starożytności Grecy bojkotowali rzymskie wina, a Rzymianie towary z Kartaginy. Dziś w zależności od tego gdzie mieszkamy i jaki mamy światopogląd, bojkotujemy francuskie sery, amerykańskie fastfoody, niemieckie samochody lub brytyjskie paliwa. Na rynku polskim bojkotowaliśmy już produkty z RFN, jugosłowiańskie plaże, po '89 rosyjskie wódki i generalnie wszystko co od „Ruskich”, następnie TVP, TVN, Orlen, Gazetę Wyborczą, PZPN, Tesco, Nescafe, Facebooka i kilkaset innych rzeczy. Teraz, prawdziwi Polacy bojkotują Kompanię Piwowarską, producenta popularnego Lecha. Wszystko przez kontrower- syjny plakat reklamujący „Zimnego Lecha”, czyli schłodzone piwo, tuż przed Wawelem, gdzie spoczywa Lech Kaczyński.

    Dla Kompanii Piwowarskiej obecny bojkot to nic nowego. Kilka lat temu do bojkotu piwa Lech nawoływali kibice Lecha Poznań, po tym, jak Kompania Piwowarska przestała sponsorować tę drużynę. Pies z kulawą nogą się tym nie przejął i piwo pozostało numerem 1 zarówno w Poznaniu jak i Wielkopolsce, a nawet zwiększyło swój udział w rynku. Marketingowcy z Kompanii chyba wiedzą, że w bojkotowaniu Polacy nie mają ani doświadczenia ani wytrwałości.

    Nie chcę mi się wierzyć, że obecna awantura wokół billboardu przed Wawelem jest dziełem przypadku. To świadome bicie piany i szokowanie polskiego odbiorcy. Spece od wizerunku wiedzieli, co robią i jeśli dotychczas nikt za to nie przeprosił, to świadczy to o tym, że „skandal” od początku był w scenariuszu. I dziwię się tylko polskim politykom, że dali się tak łatwo złapać na ten haczyk.

    Popatrzmy przez chwilę na target Kompanii Piwowarskiej. Jej produkty są dobre jakościowo, dość drogie (z wyjątkiem zaledwie paru gatunków) i skierowane do klienta w wieku 25-45 lat. Odbiorcy to osoby dobrze usytuowane, o miesięcznych dochodach per capita powyżej 1500 zł, zazwyczaj mieszkańcy dużych miast. Cechuje je dynamizm i przeważnie wyższe wykształcenie. Teraz wystarczy popatrzeć na dane Państwowej Komisji Wyborczej i dowolnej sondażowni, by zobaczyć, że są to zwolennicy (w 65-70%) Platformy Obywatelskiej, popierających obecny rząd. Nie trzeba być Archimedesem, by zgadnąć, że do tragedii smoleńskiej mają oni stosunek zdystansowany.

    Politycy PiSu nawołując do bojkotu produktów Kompanii Piwowarskiej, w tym piw „Tyskie", „Wojak”, „Żubr”, „Dębowe Mocne”, „Redds”, „Pilsner Urquell”, „Peroni”, „Miller”, „Grolsh” robią ogromną przysługę tej firmie, promując jej produkt dokładnie w targecie. Teraz każdy, kto będzie chciał powiedzieć „hej, nie jestem moherem” sięgnie właśnie po te produkty. Dobry pomysł, niewielki nakład finansowy, a jaki piękny efekt...

sobota, 17 lipca 2010

Wielkie odchudzanie portfela

    Po Międzynarodowym Kongresie Badań nad Otyłością, który odbył się w Sztokholmie, konsumencki świat zadrżał w posadach. Okazało się, że najpopularniejsze środki odchudzające dostępne bez recepty w aptekach i sklepach odchudzają co najwyżej portfele. Naukowcy przetestowali dziewięć najpopularniejszych suplementów na odchudzanie, takich jak L-karnityna, wyciąg z dziwidła, poliglukozamina , proszek z kapusty, z nasion guarany, alginian sodu, tabletki z błonnikiem i inne wybrane ekstrakty roślinne. Wśród preparatów zawierających te składniki są chociażby Bio C.L.A czy LineaFix. Żaden nie działał. Teraz wszyscy, którzy się dziwili, że pałaszując garściami tabletki nie chudną mogą odetchnąć - ich organizmy są najzupełniej zdrowe. Po prostu nie reagowały na nieskuteczne preparaty.
    Wszelkiej maści ziółka sprzedawane w coraz większej liczbie sklepów może i nie szkodzą, ale też mało komu pomagają. To zgrabnie utkane oszustwo na miliardy dolarów, oferujące produkty na każdą przypadłość. Kupujemy je, bo wierzymy, że możemy być zdrowsi bez wizyt u lekarza, męczących badań, ćwiczeń, bez żadnego wysiłku. Pseudomedykamenty są naszym usprawiedliwieniem, może nie pomogą ciału, ale na pewno poprawią na chwilę humor i choć odrobinę podniosą samoocenę. Przecież nie można powiedzieć, że nic nie robię by schudnąć jeśli wydaję majątek na zioła, maście, tabletki. Staram się, a to ważne... Dieta? Karnet na siłownię? Zdrowsze jedzenie? Po co, przecież stać mnie na wygodniejsze rozwiązania. W końcu żyjemy w XXI w. i człowiek powinien mieć efekt od razu, bez wysiłku, bez bólu!
    Nic dziwnego, że wyniki badań po wielkich koncernach spłynęły jak po kaczce. Naiwnych leniuchów są miliony. Oni CHCĄ wierzyć w efekt, potrzebują ziółek jak powietrza. Nie działa guarana, L-karnityna i proszek z kapusty? Bez obaw, dostarczymy innych preparatów. Smacznych, o dźwięcznej nazwie i w ładnym opakowaniu. I jeszcze droższych, bo postęp przecież kosztuje.

sobota, 10 lipca 2010

Kosmetyki dla twardzieli

     Kosmetyki dla mężczyzn to żadna nowość odkąd udało się przekonać płeć brzydką do stosowania wody po goleniu. Dla wielkich koncernów kosmetycznych to jednak za mało. Od kilkunastu lat trwają podchody mające przekonać mężczyzn do tego, że warto dbać o swój wygląd i tym samym wydać (często niemałe) pieniądze na kosmetyki z którymi będzie to łatwiejsze.
     Materia jest niezwykle delikatna, bo mężczyźni to kapryśna klientela zwłaszcza jeśli chodzi o kosmetyki. Kiedy przeprowadzono badania nad sensem kosmetyków do pielęgnacji skóry dla mężczyzn okazało się, że panowie są skłonni do zakupów środków pielęgnacyjnych, ale pod jednym warunkiem – muszą mieć “męskie” opakowanie „Żaden problem” oodpowiedzieli marketingowcy z l'Oreala, Nivea i Avon, po czym zapakowali kremy do pielęgnacji twarzy dla kobiet w stonowane opakowania o jednolitej, bardziej męskiej kolorystyce. Z czasem to i owo dodali, tak aby kosmetykom nadać bardziej indywidualny charakter, ale myli się ten, kto myśli, że produkty do pielęgnacji skóry dla mężczyzn z wielkich koncernów różnią się zasadniczo od tych dla pań.
     Z czasem powstały marki specjalizujące się w kosmetykach wyłącznie dla panów i trzeba przyznać, że szybko zyskały uznanie wśród zamożniejszych metroseksualnych mężczyzn. Zwłaszcza, że sięgnęły po nie gwiazdy takie jak Johny Depp czy Brad Pitt, którzy beż żenady przyznają, że swoją świeżą i młodzieńczą cerę zawdzięczają eraserom czy regeneratorom firm takich jak Menaji czy 4VOO. Dodam, że produkty obydwu firm są poza zasięgiem cenowym zwykłego śmiertelnika.
    Mężczyźni, nawet ci macho, produkty pielęgnacyjne do nich skierowane kupują coraz częściej i nic dziwnego, że oferta puchnie z miesiąca na miesiąc. Jeszcze parę lat temu przyznając się do stosowania kremu usuwającego zmarszczki w męskim towarzystwie można było wywołać nielada konsternację, dziś... no cóż, wciąż można liczyć na rozdziawione gęby kolegów, ale jakoś łatwiej znaleźć faceta, który sam używa kosmetyków. Kto wie, może i ja za dziesięć lat sięgnę po jakiś wygładzający krem pod oczy. Świat naprawdę staje na głowie...

     Mimo zmian, wciąż większość moich kolegów myśli, że stosowanie męskich kosmetyków skończyć się musi tak:

czwartek, 1 lipca 2010

Czekoladowa ściema

    Kilka kawałków czekolady dziennie skutecznie obniża ciśnienie krwi i nawet o 20 procent zmniejsza ryzyko udaru lub ataku serca. Te rewelacyjne dane opublikował niejaki dr Karin Ried, z amerykańskiego Adelaide University. Okazuje się, że nie zawsze trzeba zażywać leki, by walczyć z nadciśnieniem krwi. Wystarczy odpowiednio się odżywiać – powiedział naukowiec. Odpowiednio, czyli pochłaniając czekoladę. Wyniki badań naukowca udowodniły, że każda jej odmiana, a zwłaszcza gorzka, zawiera związki chemiczne skutecznie poprawiające drożność żył w naszym ciele.
    A ja głupi myślałem, że jedzenie czekolady powoduje otyłość, a w efekcie nadciśnienie, choroby serca, cukrzycę i inne paskudztwa! Całe szczęście, że mamy tak świetnych naukowców jak doktor Ried, którzy zapewne bezinteresownie wykazują, że nasze używki są tak naprawdę błogosławieństwem...
    Przypomniały mi się badania sprzed paru lat nad wpływem nikotyny na organizm, przeprowadzone również przez amerykańskich naukowców. Wykazały one, że palenie papierosów może zapobiegać rakowi skóry! Chyba nawet lobby nikotynowe uznały je za lekkie przegięcie, skoro o sprawie zapomniano. Kilka tygodni temu pisałem o badaniach, które sugerowały przeciwrakowe działanie jogurtów. O durnych publikacjach naukowych nad korzystnym wpływem gumy do żucia na niemalże wszystkie aspekty zdrowia także wspominałem. Co jeszcze zafundują nam „niezależni” naukowcy? Udowodnią, że cola odchudza, a hamburgery zmniejszają ryzyko wrzodów żołądka? Niedługo okaże się, że aby dożyć 100 lat nie trzeba uprawiać sportów, jeść warzyw czy owoców. Wystarczy zapalić papieroska, zagryźć czekoladką i popić jogurcikiem.

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Radziecka technologia w nowym wydaniu

    Pewien znajomy opowiedział mi kiedyś historię, jak na początku lat 90-tych za zegarek marki Wostok zdołał opóźnić odjazd pociągu o 20 minut. Jego kuzyn miał jechać na ważną rozmowę do Poznania, ale nie zdążył dotrzeć na czas na dworzec PKP. Znajomy wziął kierownika pociągu na bocznicę, tam dobili targu i kuzyn do Poznania dotarł.
    Trudno się dziwić, że kierownik pociągu nie oparł się magii radzieckiego czasomierza. W czasach ZSRR i w pierwszej połowie lat 90-tych zegarki zza wschodniej cieszyły się w Polsce ogromną estymą. Świadczyły o wysokim poziomie myśli technicznej imperium nie mniej niż czołgi i satelity, były przedmiotem podziwu i pożądania milionów obywateli bloku wschodniego. Gustowne, z duszą i co najważniejsze dostępne dla każdego.
    Wostok, Poljot, Rakieta, Slava, Pobieda i inne, były dość udaną namiastką zachodniego dobrobytu. Jeszcze dwadzieścia lat temu za dobrego Wostoka można było nie tylko opóźnić pociąg, ale i załatwić niejedną sprawę w urzędzie. Dla nostalgicznych fanów zegarków zapewne dobrą wiadomością będzie fakt, że Wostok za pomocą nowej rodziny zegarków przypuszcza właśnie szturm na europejski rynek. Co prawda główna firma, założona jeszcze w 1942 r., parę miesięcy temu ogłosiła bankructwo, ale nie przeszkadza jej to dostarczać mechanizmów dla litewsko-rosyjskiego konsorcjum Vostok Europe, które ubiera je w całkiem zgrabne koperty i sprzedaje głównie na rynkach Europy Środkowej i Wschodniej
    Wzornictwo jest nowoczesne, ciekawe, pełne modnych detali. Coś dla siebie znajdą wielbiciele klasycznej, stonowanej stylistyki, jak i ludzie młodzi i dynamiczni, ceniący bardziej sportowe czasomierze. Cyferblatu bez względu na model strzeże utwardzane szkiełko mineralne.




Vostok-Europe Gaz-Limo Quartz Chronograph OS22


Vostok-Europe Gaz-Limo 2426


Vostok Europe Energia 2 2441

    Co w środku? Większość zegarków sygnowanych logiem Vostok Europe ma mechanizm mechaniczny z automatycznym naciągiem. Czasomierz napędzany jest energią wytwarzaną podczas noszenia go na ręce. Pełny naciąg zegarka dostarcza energii na około 31 godzin działania. Niestety, są to wciąż konstrukcje pamiętające lata 60-te i 70-te, daleko odstające od możliwości i jakości cechujących współczesne automaty ze Szwajcarii czy Japonii. Sam producent określa ich żywotność na ok. 10 lat, co delikatnie mówiąc rekordem nie jest.
    Pozostała grupa zegarków posiada mechanizm kwarcowy japońskiej Miyoty i prawdę mówiąc te właśnie zegarki wydają się najrozsądniejszym wyborem pomiędzy ceną a jakością. Miyota produkuje solidne, sprawdzone mechanizmy, które niezawodnie będą odmierzać czas przez długie lata.
    Jeśli jednak zegarki kwarcowe uznajemy za bezduszne, a chcemy mieć zgrabny, automatyczny zegarek niegdyś uwielbianej marki, to nie powinniśmy zwracać szczegółów na nienajwyższą jakość wykonania, tym bardziej, że zegarek Vostok Europe możemy dostać za ułamek ceny najtańszego mechanizmu szwajcarskiego. Z drugiej strony, jeśli dystrybutor chce myśleć o prawdziwym sukcesie, to powinien postarać się o jeszcze niższe ceny, bo 1 tys. złotych za szykowny, automatyczny zegarek, ale z przestarzałym mechanizmem (odchylenia do 60 sek. na dobę) i z mineralnym szkiełkiem to wciąż dużo. 500-700 zł byłoby bardziej rozsądną propozycją.

wtorek, 22 czerwca 2010

Fair trade, czyli kupujemy odpowiedzialnie

    Nie ma w świecie handlu czystszej i napawającej optymizmem w gatunek ludzki idei niż Fair Trade, czyli Sprawiedliwy Handel. Inicjatywa ta walczy z nadmiernym wyzyskiwaniem rolników z rozwijających się krajów Afryki i Ameryki Południowej. Producenci żywności w tych państwach dostają najczęściej około 1-2% ceny, którą za ich produkty płaci konsument w Europie czy USA. Stowarzyszenia występujące pod logo Fair Trade starają się skrócić łańcuch pośredników, jaki normalnie występuje w obrocie żywnością, jednocześnie płacąc rolnikom więcej, niż dostaliby zazwyczaj. Koszta tych operacji ponosi ostateczny konsument, który wkładając do koszyka produkty z logiem FT godzi się płacić więcej w imię sprawiedliwości ekonomicznej.
    Powiem wprost – jeśli chcecie być trendy, to dobrze, żebyście produkty FT kupowali, najlepiej informując i zachęcają do tego znajomych i rodzinę. Tak obecnie wypada. Możecie też swoją nowoczesność podkreślić zakładając raz po raz podkoszulek z logiem FT lub częstując kolegów w biurze odpowiednią czekoladą, nie omieszkając udzielić im przy okazji garści informacji na temat swojego zaangażowania. Dzięki modzie sprzedaż produktów FT rośnie w oszałamiającym tempie – nawet kilkanaście procent rocznie! Coraz więcej firm stara się, by ich produkty posiadały cenne logo i nawet najwięksi na rynku, jak chociażby Nestlé, Kraft Foods czy Tesco nie omieszkali włączyć się w kampanię.
    To właśnie obecność gigantów przemysłu żywieniowego skłania do zastanowienia. To nie są ciepłe, rodzinne firemki, to wielkie koncerny, zazwyczaj spółki giełdowe. Ich właściciele (akcjonariusze) oczekują tylko jednego – zysków. Dobroczynność? Sprawiedliwość? Proszę bardzo, jeśli tylko służą zyskowi. Każdy sposób dobry, by ceny akcji poszły w górę. Ma być eko? Proszę bardzo! Na topie jest Fair Trade? Dajmy batoniki z tym logiem! Będą droższe, dużo droższe, ale parę centów trafi na szczytny cel. Reszta do naszej kieszeni.


    Czołowi ekonomiści na świecie są podzieleni co do celowości Fair Trade, jednak wszyscy zdają się zgadzać, że pomysł nie jest pozbawiony wad. Przede wszystkim kreuje sztuczne, nierynkowe ceny, które mogą zachwiać produkcją rolną. Jest to przecież nic innego, jak dotowanie rolnictwa. Może być to czynnik hamujący rozwój gospodarczy, bo po co np. zmieniać uprawę, lub przerzucić się na inny profil działalności, jeśli z tego, co robię mam niezłe zyski? Z drugiej strony, jeśli dotowani są rolnicy w Europie i USA, to dlaczego nie dotować tych tych w Afryce czy Ameryce Pd.? A jeśli do tego mamy być trendy, eko, cool, [...] (uzupełnić według uznania) to już w ogóle nie ma nad czym się zastanawiać.
   

czwartek, 17 czerwca 2010

Adidas i FIFA - historia pewnego romansu

    W zamierzchłych czasach FIFA nie była, jak dziś, imperium finansowym z miliardami dolarów rocznego obrotu. Paru starzejących się, lecz pełnych pasji panów musiało robić składki przed każdym spotkaniem, by nie siedzieć przy pustym stole. Nie do wiary, ale jeszcze w połowie ubiegłego wieku FIFA ledwo co potrafiła związać koniec z końcem! Biznesu nauczył ją dopiero Adolf „Adi” Dassler, założyciel firmy Adidas. Wtedy narodził się niezwykły związek pomiędzy tą firmą a FIFĄ, który w najlepsze trwa do dzisiaj. Z korzyścią przede wszystkim dla Adidasa.
    Nie słabną kontrowersje wokół Jabulani, oficjalnej piłki Mistrzostw Świata w RPA, ale nie jest to ani pierwszy przypadek, ani też najbardziej głośny, kiedy drużyny zgłaszają zastrzeżenie co do wyboru FIFA. Nie ma  jednak mowy by FIFA się ugięła. Romans tej organizacji z Adidasem trwa nieprzerwanie od czterdziestu lat i szybko zapewne się nie skończy. Przez ten czas żadnej innej firmie nie udało się podpisać porozumienia, które zniosłoby monopol Adidasa na oficjalne piłki kolejnych mistrzostw świata. Szczegóły wieloletniej współpracy największej firmy sportowej z największym stowarzyszeniem sportowym nie są wbrew pozorom jasne, ale ani w FIFA, ani w Adidasie nikt się tym specjalnie nie przejmuje. Dla Adidasa piłka, na którą zwrócone są miliardy oczu jest genialną reklamą. Cenną tym bardziej, że firma coraz wyraźniej czuje na plecach oddech swoich rywali (zwłaszcza tych z łyżwą w logo), potrafiących przyciągnąć klientów bardziej świeżym, nowoczesnym wizerunkiem.

Jabulani
    W 1980 r. współpraca między Adidasem a FIFA była tak zażyła, że firma stała się oficjalnym promotorem mistrzostw świata w Meksyku i samej FIFA! Przekonała organizację, że  na robieniu pieniędzy zna się lepiej i chyba w tym czasie miała rację. Dziesięć lat wcześniej, w 1970 r. firma dostarczyła pierwszą oficjalną piłkę mistrzostw świata – model Telstar. Dzisiaj oldschoolowa, wtedy rewolucyjna łaciata piłka składająca się z sześcio- i pięciokątów nie posiadała wystających szwów, a dzięki perfekcyjnej krągłości szybowała znacznie dalej i celniej niż poprzedniczki. Przy tamtej rewolucji, kłopoty z trajektorią Jabulani wydają się narzekaniem rozpieszczonych chłopaków z boiska.
    Nie ma obecnie liczącej się firmy produkującej odzież sportową, która ignoruje mistrzostwa świata w piłce nożnej. Jest tam każdy. Na koszulkach, na bannerach, w reklamach odtwarzanych między częściami meczu... Jednak jeszcze długo tylko jedna firma będzie dostarczała piłkę na tego typu imprezy. I nie zmienią tego ani protesty trenerów, ani lamenty piłkarzy, ani naciski innych firm. Dzisiejsza FIFA się nie tłumaczy.  To ona decyduje, gdzie w krajach z nią współpracujących mają biec autostrady, gdzie powstać hotele. To ona potrafi z obumarłych miast stworzyć kwitnące oazy dobrobytu lub skazać na zapomnienie nawet najbardziej urokliwe miejscowości. Drżą przed nią prezydenci, premierowie, ministrowie. Dlatego FIFA się nie będzie specjalnie tłumaczyć ze swojej oficjalnej piłki, ani zresztą z niczego innego. To przed nią się tłumaczą.

Ceny:

Adidas Telstar FIFA World Cup Ball - od 35 euro, w Polsce nie do dostania
Adidas Jabulani FIFA World Cup Ball - od 275 zł (Allegro.pl)

środa, 2 czerwca 2010

Opowieść o pewnej whiskey...

    Jaka jest najpopularniejsza whiskey na świecie? Johny Walker? Chivas? Ballentines? Żadna z nich. Najwięcej sprzedanych butelek ma na koncie amerykański Jack Daniel's. To chyba najmniej widowiskowo reklamowany trunek tego typu, ale grono jego fanów rośnie w postępie geometrycznym. Co ciekawe, marketing wykorzystywany przez producentów dotychczas ograniczał się do plakatów, barowych gadżetów i przede wszystkim... no właśnie, do historyjek powtarzanych przy okazji spotkań w męskim towarzystwie.
    Ponoć Jack Daniel's był najpopularniejszym środkiem przeciwbólowym w trakcie amputacji kończyn i innych nieprzyjemnych zabiegów, jakie miały miejsce podczas amerykańskiej wojny domowej. Ponoć niektórzy generałowie używali go jako wody po goleniu. Ponoć Jimmy Page wpadł niegdyś w szał, kiedy okazało się, że ruszając w koncert zapomniał o Jacku. W tym czasie, ponoć, trunek ten był nieoficjalnie dopuszczony przez lekarzy wojskowych w Wietnamie jako antydepresant dla tysięcy chłopaków nie mogących udźwignąć ciężaru wojny i dostarczany tuż za linie frontu w hektolitrach. Ponoć...
    Za to na pewno, odmówiono Amy Winehouse dostarczenia 48 butelek na 3 dni przed koncertem na Isle of Wigh. Organizatorzy przestraszyli się, że piosenkarka znana z zamiłowania do wszelkiego typu używek nie będzie umiała odstawić trunku na czas i na scenie się nie pojawi. Whiskey jej odmówiono i koncert szczęśliwie się odbył.

 Jimmy Page pijący ulubiony trunek
    Historii takich jak te powyżej są tysiące i one tworzą legendę Jacka Danielsa lepiej niż billboardy, spoty reklamowe czy konkursy smsowe. To wspaniały przykład marketingu szeptanego o niesamowitej skali rażenia. Skuteczny tym bardziej, że w wielu krajach jakakolwiek reklama wysokoprocentowych trunków jest zabroniona, a niesamowita historyjka wrzucona gdzieś na forum internetowym lub powtórzona na paru imprezach integracyjnych szybko zaczyna żyć swoim życiem. Tak się tworzy legendę, drodzy państwo.
    Jest jeszcze jeden szczegół. Jack Daniel's to bardzo dobra whiskey. Najlepsza. To dużo, jednak nie dość, by zostać bestsellerem. Tylko dzięki połączeniu świetnego produktu z nietuzinkową strategią marketingową Jack Daniel's został tym, czym jest dzisiaj - niekwestionowanym królem na rynku alkoholi klasy premium.

środa, 26 maja 2010

Reklama podprogowa - czy to działa?

     Ponad pół wieku temu James Vicary wyświetlił widzom w kinie film z podprogowym przekazem o treści „Głodny? Zjedz Popcorn” i „Pij coca-colę”. Zaraz potem obwieścił zdumionemu światu, że po seansie sprzedaż samego popcornu wzrosła o 57 procent! Wynalazca reklamy podprogowej zrobił szybką i oszałamiającą karierę jako doradca wszelkiej maści koncernów.
    Późniejsze badania nie wykazały, aby przekazy podprogowe były aż takim silnym stymulantem, a nawet udowodniły Viscary'emu kłamstwo, jednak było za późno. Świat uwierzył w moc reklamy podprogowej i... się jej przestraszył. Dzisiaj filmowe przekazy podprogowe z klatkami zawierającymi wiadomość są zakazane w większości krajów. Mimo to nieufni tropiciele spisków odtwarzają filmy klatka po klatce, piosenki od tyłu, w poszukiwaniu jakichkolwiek ukrytych wiadomości. Co ciekawe, czasami coś znajdują. Taki ukryty przekaz został znaleziony np. w utworze Pink Floyd. Na płycie zespołu znalazło się nagranie, które puszczone od tyłu brzmiało: „Gratulujemy odkrycia naszej tajemnicy”. Trochę marna treść jak na tak skomplikowany środek przekazu.
    Mimo wątpliwości naukowców reklama podprogowa żyje i jest wykorzystywana na potęgę. Główne przekazy ukrywane w reklamach, logach, plakatach i na opakowaniach to pieniądze i seks. Zwłaszcza seks. Ot chociażby opakowanie popularnych cukierków:

  

Jakoś nie chce mi się wierzyć, że wielki, czerwony cukierek z literą „S” znalazł się przypadkowo w takim, a nie innym miejscu. Podobnie z poniższą reklamą. Napis „sex” aż kłuje w oczy.


W tej reklamie ukryto obraz banknotu. Potrafisz go znaleźć? Jest w sałacie!



Przekaz podprogowy występuje także w logotypach. Np. w logu firmy FedEx znajdziesz strzałkę stworzoną przez litery „E” i „x” która ma symbolizować dynamizm firmy


A jaką tajemnicę zawiera logo sklepu Amazon?


Rzecz się rozchodzi o sprytną strzałkę łączącą litery „a” i „z”. Przekaz mówi: „U nas znajdziesz asortyment od a do z”!

Co powiecie na moją śmiałą teorię, że również logo Plus GSM nawiązuje do seksu? Co prawda literka x jest mocno przechylona, ale całość dość wyraźna.


Zapewne spora część przekazów podprogowych jest tak dobrze ukryta, że niemożliwa do zauważenia. I dlatego jakoś nie wierzę w ich moc. Jest dla mnie jasne, że przekaz podprogowy nie ma szansy przebić się do wyższego stadium świadomości, gdzie rodzi się pragnienie posiadania konkretnej rzeczy.
A może jestem w błędzie i nie ma przypadku (o wolnej woli nie wspominając) w tym, że preferuje hamburgery jednej sieci nad tymi od konkurencji? Może wszyscy jesteśmy przedmiotem manipulacji na ogromną skalę?

Update:
Palenie zdecydowanie nie jest trendy i nieszczęsne koncerny tytoniowe muszą w coraz bardziej wymyślny sposób obchodzić surowe prawodawstwo, zabraniające reklamowania ich produktów. Dla producenta marki Marlboro zawsze ulubionym miejscem reklamy były bolidy Formuły 1. Ponieważ i tam trafiły zakazy, spece od marketingu zamiast dobrze znanego loga z paczek papierosów umieszczają grafikę przypominającą kod kreskowy, z daleka przypominający dobrze znany symbol. Klasyczny przykład reklamy podprogowej.




sobota, 22 maja 2010

Zrobiony w balona

    Stoję sobie ostatnio w sklepowej kolejce do kasy czekając na wyrok (cenę do zapłacenia) i spoglądam znudzonym wzrokiem na paletę gum do żucia, napojów i batonów jakie mają zwyczaj kłaść w takich miejscach. Wzrok zatrzymałem na gumie Orbit Professional plus wapń – najnowszym dziecku koncernu Wrigley. Genialne – pomyślałem – że też nikt nie wpadł dotychczas na pomysł, żeby do gum dodawać wapń i w ten sposób wzmacniać zęby!  Bo choć nigdzie na opakowaniu nie jest napisane, że guma cokolwiek wzmacnia, to tak właśnie  ma myśleć konsument. Paczka gum trafiła do mojego koszyka.
    W domu na spokojnie spróbowałem gum i przyjrzałem się opakowaniu. Odkryłem tam logo PTS czyli Polskiego Towarzystwa Stomatologicznego – dziwnej organizacji znanej przede wszystki z uczestnictwa w akcjach sprzedażowych wszystkich możliwych koncernów. Własnie to logo zasiało ziarno zwątpienia, czy Orbit z wapniem aby na pewno moim zębom pomaga.
    Przede wszystkim postanowiłem poszukać tego wapnia w składzie gumy. Szybko odkryłem węglan wapnia, który, jak twierdzi Wikipedia, jest jednym z podstawowych zródeł tego pierwiastka dla naszych kości. Jest jedno „ale”. Jakoś głupio założyłem, że wapń z gumy odkłada się na zębach i jest wchłaniany bezpośrednio przez szkliwo Tymczasem dowiedziałem się, że aby wapń trafił do organizmu niezbędne jest jego rozpuszczenie przez soki żołądkowe (jest to substancja nierozpuszczalna w wodzie). To mocno komplikuje sprawę, bo niewiele z gumy trafia tak daleko.
    Nie to mnie jednak zaskoczyło najbardziej. Otóż okazuje się, że węglan wapnia dodawany jest od dziesięcioleci do… pasty do zębów! Nie ma tam za zadania wzmacniać zęby (producenci do past mniej są skorzy do kłamania), ale pełni rolę substancji ściernej! Innymi słowy, producenci gumy do żucia dodają do swojego produktu substancję, która żadnych zebów nie wzmocni, ale chwalą się tym jakby odkryli remedium na próchnicę!
    Zauważyłem, że od lat stosuje się konsekwentną strategię marketingową w odniesieniu do gum do żucia. Zastanawialiście się dlaczego sprzedawane są one w pudełkach przypominajacych te na lekarstwa lub w listkach, w jakich normalnie znajdujemy tabletki? Jestem przekonany, że jest to działanie celowe, mające nobilitować gumę do żucia. Zupełnie obok tej strategii jest prowadzona kampania informacyjna, która zalewa opinię publiczną kolejnymi odkryciami właściwości zdrowotnych gumy do żucia. I tak wiemy już, że zapobiega próchnicy, wersje z witaminami dostarczają organizmowi cennych składników, pomaga też schudnąć (żucie ponoć ogranicza łaknienie), ma działanie relaksujące, ale prawdziwym hitem jest odkrycie jakoby żucie gumy miało gwarantować wyższy poziom inteligencji! Ponoć są badania, które wykazały, iż dorośli, którzy w dzieciństwie żuli dużo gumy, mają statystycznie wyższy iloraz IQ niż ci, którzy za żuciem nie przepadali!
    Co teraz odkryją spece od market…, przepraszam, badacze? Że guma powstrzymuje łysienie? Że zwalcza trądzik? Czy ktoś w końcu rzetelnie i dokładnie przebada, jakkolwiek śmiesznie to by nie brzmiało, gumę do żucia? Mam jakieś dziwne przeczucie, że z bajek, którymi pokrętnymi kanałami raczy nas przede wszystkim koncern Wrigley nie pozostało by wiele. Czas się chyba opamiętać.

poniedziałek, 3 maja 2010

Bezwstydnie, niesmacznie, skutecznie

    Jak zrobić efektywną reklamę o zasięgu krajowym inwestując niewielkie środki? Wystarczy stworzyć kampanię, w której będziemy obrażać, szokować lub obrzydzać. A najlepiej wszystko na raz i w nadmiarze. Im dalej wyjdziemy poza granice dobrego smaku, tym większa szansa, że o ludzie o tym będą mówić, a gazety poświęcą parę linijek na skomentowanie niestosownej reklamy.
    Zaledwie parę tygodni temu głośno się zrobiło o reklamie antyperspirantów w środkach komunikacji miejskiej. Przypominająca odręczne pismo treść na kartce sugerowała, że Polki nieprzyjemnie pachną potem i (w domyśle) powinny jak najszybciej coś z tym zrobić. Na dole znajdował się adres strony internetowej jakjejtopowiedzieć.pl. Szybko okazało się, że za reklamą stoi Rexona – potentat na rynku antyperspirantów, który w ten kontrowersyjny sposób postanowił zwiększyć sprzedaż. Smaczne, niesmaczne, efekt przyniosło, bo o reklamie zrobiło się głośno. Zapewniam jednak, że nie jest to ani najbardziej szokujący ani obrazoburczy pomysł na reklamę, nawet na konserwatywnym rynku w Polsce.

    A teraz szybki test - co promuje kampania z następującymi obrazami:



    Może chodzi o walkę z przemocą domową? Stręczycielstwem? Coś z gwałtami? Nie. To reklama… biustonoszy dla kobiet aktywnych sportowo! Panie na zdjęciach to ofiary joggingu, które miały nieszczęście używać niewłaściwych biustonoszy podczas biegania.  Wiadomo-co poobijało im twarze. Myślisz, że to głupie i żałosne? To już nieistotne. Miałaś/eś zwrócić uwagę na reklamę i to się udało! Reklama celowo odwołuje się do kampanii społecznych, nawet kosztem zdegustowania u odbiorcy.

    Tworzenie szokujących przekazów nie zwalnia od myślenia. Niestety, tego często brakuje, tak jak chociażby w nieodpowiedzialnie reklamie Dolce&Gabbana, o której głośno było w 2007. Reklama słusznie została zakaza w wielu krajach.

    Jednak nie zawsze shockvertising gwarantuje sukces. Pamiętacie Ś.P. portal Monetto.pl? Skądinąd świetny pomysł na biznes, przebojowa reklama, ale chyba czas nie ten. Polacy nie byli gotowi na pożyczki społecznościowe. Zakazana w telewizji reklama jednak do dziś rządzi w internecie:



    W polskim wydaniu shockvertising rozwija się intensywnie dopiero od kilku lat i systematycznie (choć wciąż nieśmiało) nadrabia zaległości do światowej czołówki. Jako udany przykład takiej właśnie kampanii można wskazać chociażby plakaty sprzed paru lat mające na celu przestrzegać prze nieodpowiedzialnym seksem:

Jeśli jednak poruszamy się po drogach np. Francji to wiemy, że pod względem dosłowności wciąż nam do zachodnich kolegów daleko. Jest jednak bardziej niż pewne, że coraz to nowe granice będą przekraczane.

środa, 28 kwietnia 2010

Nasza klasa - początek końca

    Tak, wiem, Nasza-klasa to lider polskiego internetu, najpopularniejszy portal społecznościowy, z rewelacyjną liczbą użytkowników itd. To prawda, ale widać już oznaki zadyszki. Nasza-klasa czuje na sobie oddech światowego giganta, który już na dobre rozgościł się w naszym necie, oferując wyższą jakość i bogatszy wachlarz możliwości od polskiego lidera. Facebook, bo to o nim mowa, ma wyraźną chrapkę na nasz rynek portali społecznościowych i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że już wkrótce nim zawładnie.
    Specjaliści przewidują, że Nasza-klasa zostanie pobita za ok. 3 lata. Moim zdaniem już w 2012 zacznie przechodzić do lamusa. Wydaje się, że szefowie portalu wiedzą, co się święci i wszelkimi siłami będą próbowali zatrzymać u siebie internautów, nawet kosztem bezczelnego podrabiania Facebooka.
    O pierwszych kłopotach świadczy parę rzeczy, z których najbardziej wyraźnym jest brak informacji o aktualnych rankingach portalu. Jeżeli poszperamy w materiałach Naszej-klasy przeznaczonych dla reklamodawców, to pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy jest ich (nie)aktualność. Zarówno dane dotyczące zasięgu witryny, jak i średniego czasu na użytkownika pochodzą z listopada 2009 r., a więc sprzed pół roku! Portal jakim jest Nasza-klasa nie może sobie pozwolić na tak długą przerwę w pomiarach, i jest oczywiste, że zleca je maksimum co kilka tygodni. Pytanie, dlaczego ich nie publikuje? Powód może być tylko jeden – ich wyniki są gorsze, niż te z listopada.
    Teorię o spadku liczby użytkowników potwierdza ostatnio wprowadzona i co tu dużo mówić, dość rozpaczliwa funkcja powiadamiania na email o aktywności naszych znajomych. W emailu, który dotrze do naszej skrzynki co dwa dni znajdziemy informację, że ktoś dodał sobie zdjęcie, a ktoś inny powiadomienie lub coś nabazgrolił na śledziku.
    Informacji jest dużo, na dodatek podanych tak nieczytelnie, że jeszcze nigdy nie zmusiły mnie do przeczytania całej wiadomości. Wystarczyłaby jedna, precyzyjna informacja o tym, co mnie akurat może zainteresować. W efekcie jednak dostajemy spam, który aż prosi się o ustawienie w kliencie poczty reguły: Usuń wszystkie wiadomości od użytkownika Nasza-klasa.
    Wierzę, że po wysłaniu takiego emaila do nieaktywnych użytkowników znów zapychają się serwery, ale to efekt chwilowy. Ludzie szybko nauczą się je ignorować. Niestety, to nie jedyny grzech portalu. Oto lista tych, które akurat przyszły mi do głowy:
  1. Infantylizm. Do diaska, czy naprawdę tak trudno pozbyć się Pana Gąbki, Superminek, prezentów w postaci wirtualnego Żelka, kotka Kłaczka, czy sowy Ali-Mądrali? No i co to za nazwa Śledzik? Dwunastolatka może i zachwyci, ale czy taki jest target portalu?
  2. Problemy w walce ze spamem – portal przez długie miesiące był nękany śmieciowymi komunikatami, które bezlitośnie wykorzystywały funkcję śledzenia aktywności naszych znajomych (czyli Śledzika).
  3. Brak charakteru – portal postanowił kopiować udane rozwiązania z Facebooka, nie siląc się na własne, ciekawe pomysły. Nawet logo portalu stało się „fejsbukowe”.
  4. Żenujące akcje mające na celu zbicie kapitału na tragediach, jak chociażby prezent dla znajomego w postaci czarnej wstążki w trakcie żałoby narodowej.

Pamiętacie portal Grono.net? Jeszcze w 2006 r. był to jeden z liderów polskiego internetu, kupiony za okrutne pieniądze przez Piotra Wiliama, współtwórcę Onetu. Pod koniec tamtego roku serwis liczył 1,07 mln, ale już trzy lata później, w lipcu 2009 roku złożono wniosek o jego upadłość z powodu niespłaconych wierzytelności. I choć portalowi się upiekło, to nie jest to nawet cień giganta, którym był jeszcze parę lat wcześniej. Czy i taki będzie los n-k?

środa, 21 kwietnia 2010

Jogurt dobry na wszystko

    Danone wycofał z Europejskiego Biura ds. Bezpieczeństwa Żywności swoje wnioski o uznanie Activii i Actimela za produkty wzmacniające odporność. Firma twierdzi, że do rezygnacji zmusiły je niejasne przepisy nowego prawa europejskiego, ale plotka niesie, że producent tych mlecznych bestsellerów doskonale wie, że żaden z nich nie poprawia ani odporności, ani tym bardziej zdrowia. Wydaje się więc, że już wkrótce znikną z naszych telewizorów reklamy przekonujące nas, że pijąc Activię i Actimela będziemy żyć lepiej i dłużej.
    Kłamstwo reklamom Danona zarzucano od dawna. Jak twierdzą specjaliści, już stwierdzenie o podnoszeniu odporności organizmu jest oszustwem. Organizm zwykłego człowieka, bez zaburzeń odporności i choroby układu immunologicznego nie może mieć podniesionej odporności, nie tylko przy pomocy jogurtów, ale nawet leków. W rzeczywistości Actimel pojawił się na początku właśnie jako lek. Przeznaczony był dla tych chorych, którzy nie wytwarzają bakterii Lactobacillus casei DN-114 00, ale ilość tych osób okazała się tak mała, że produkcja leku szybko przestała być opłacalna. Zbawieniem okazał się pomysł, by sprzedać patent na niego firmom żywnościowym.
    Nie brakuje opinii, że picie jogurtów z żywymi kulturami bakterii jest wręcz szkodliwe. Jeśli spożywamy np. Actimela, dostarczamy organizmowi bakterie, które normalnie sam produkuje.  W efekcie, organizm zmniejsza własną produkcję i zadowala się tym, co mu dostarczamy. Bakterie dostarczane sztucznie i szybko umierają, więc musimy spożywać jogurty regularnie. Jeśli po dłuższym czasie wpadniemy na pomysł, aby tego zaprzestać, może pojawić się efekt odstawienia i problemy ze zdrowiem. Do czasu, aż organizm wróci do równowagi i znowu zacznie produkować niezbędne mu mikroorganizmy.
    Activia czy Actimel nie poprawią nam zdrowia, ale skutecznie wyczyszczą kieszenie. Oba produkty są nawet 4-6 razy droższe od zwyczajnych, równie „zdrowotnych” jogurtów.  Wielki wyczyn, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że Actimel jest, co tu dużo mówić, mocno rozwodniony. Zawiera za to dwa razy więcej cukru, co skutecznie maskuje brak mlecznej treści.
    Dyskusja, jaka toczy się obecnie o produktach światowego potentata ma szansę wypłynąć na szersze morze i sprawić, że zostanie wyjaśniona dogłębnie kwestia, czy spożywanie jogurtów (i zresztą innych produktów mlecznych) częściej niż okazjonalnie, jest dobre dla naszego zdrowia. Jogurt, który był przez lata przedstawiany jako niezawodny sposób na zdrowe zęby, mocne kości, a nawet raka (artykuł to sugerujący ukazał się w 2008 r. w Daily Express) przestanie być lekiem „na wszystko”, a stanie się znów deserem.

sobota, 10 kwietnia 2010

Wyskok na Hamburgera

W celu uniknięcia zarzutów o wyłącznie narzekanie na swoim blogu na złych sprzedawców i podstępnych marketingowców, tym razem coś ku pokrzepieniu serc. Jak podała prasa, islandzkie linie lotnicze Iceland Express zaoferowały loty do USA w wyjątkowo niskich cenach. Wszyscy, którzy uważają, że jeśli jeść hamburgera, to tylko w jego ojczyźnie, mogą teraz odwiedzić USA za jedyne 2 tys. złotych
Jak szybko obliczył mój kolega, gdyby z każdej wyprawy za ocean udało mu się przywieźć „na handelek” iPada 16 GB (ok. 1,2 tys. zł. różnicy) i zegarek Tissot Men's PRS200 Chronograph (ponad 800 zł różnicy), bez trudu zwróciłyby mu się koszty podróży. Doradziłem mu, by na tym nie poprzestawał i spróbował przytargać nieco więcej. Bez wzbudzania nadmiernej ciekawości celników mógłby przywieźć dobra takie jak chociażby lansiarskie okulary Dolce&Gabbana, granatowy dres adidasa (nad Wisłą wciąż popularny strój wieczorowy) czy też gatki Calvina Kleina (koniecznie wystające ze spodni).
Wiadomo, przecież Polak potrafi.

czwartek, 1 kwietnia 2010

Nekro porażka

    Czy śmierć może być sexy? Krew mnie zmroziła, kiedy zobaczyłem w „Gazecie Wyborczej” artykuł o nowej kampanii reklamowej największego polskiego producenta trumien (cały artykuł znajdziecie tutaj). Pochodząca z moich stron rodzinnych (Wągrowiec) firma Lindner nie przebiera w środkach by wybić się na rynku – wydała kalendarz pełen ponętnych i półnagich dziewcząt pozujących z... trumnami.
    Potentat na rynku trumien zapewne nie ma co robić z pieniędzmi, skoro zdecydował się na tak kontrowersyjną i pozbawioną smaku kampanię, która na dodatek nie poprawi ani o jotę sprzedaży. Szkoda, że syn właściciela firmy nie skonsultował swojego pomysłu z kimś kto o marketingu ma chociażby skrajne pojęcie. Wbrew obiegowym opiniom w walce o klienta liczy się to CO mówią, a nie tylko to CZY mówią. Czasami piękne panie to za mało.
    Bezsens całego projektu idealnie oddaje cytat z Wyborczej: Myśl o śmierci jest obecna w życiu współczesnego człowieka 24 godziny na dobę, bo co chwila staramy się odepchnąć drobne, wszechobecne i niezliczone przyczyny śmierci. Pstrykamy pilotem, żeby zobaczyć reklamę zdrowej żywności, nowego leku albo polisy na życie. Od lęku przed śmiercią nie mamy chwili wytchnienia. Jest to jednak lęk rozwodniony. Śmierć odarta z aury niesamowitości, oswojona licznymi egzorcyzmami (jak łykanie witamin), staje się banalna. Nie sposób jej spotkać w całej koszmarnej upiorności. Modelki na trumnach to kolejny przykład banału znieczulającego nasz ból istnienia.
    Ponieważ wszyscy lubimy dziwactwa zapraszam do galerii tego niesmacznego projektu: