środa, 12 października 2011

Męskość ocalona

Szok, trwoga, przerażenie... Parę dni temu pakowałem swoją kosmetyczkę przed kolejnym wyjazdem, kiedy spostrzegłem puste opakowanie po antyperspirancie. Już, już miałem je wyrzucić, kiedy wzrok mój padł na niewyraźny napis "Bądź aktywna - ochrona 24h". Przed oczami mi pociemniało, nogi się ugięły, a wolna ręka bezwiednie zaczęła szukać jakiegoś wsparcia... Jak to "aktywna" do licha??? Czy to możliwe, że używałem DAMSKIEGO kosmetyku?

Oparłem się, żeby nie stracić równowagi. Całe moje poczucie męskości, latami budowana duma z przynależności do brzydszej części gatunku legła w gruzach, zmiażdżona przez malutkie opakowanie bezwonnego antyperspirantu. Świadomość tej fatalnej pomyłki popełnionej na robionych w pośpiechu zakupach boleśnie drążyła mój umysł. Serce kołatało a czoło pokryło się kropelkami potu. Spojrzałem na zegarek - za 10 minut miałem wyjść na spotkanie. "Pal licho spotkanie, męskość ważniejsza" pomyślałem i pobiegłem do komputera. Parę minut, które potrzebował  na uruchomienie wydało mi się wiecznością. Z nerwów gniotłem pudełko, które w pewnym momencie cicho pękło. MUSIAŁEM jak najszybciej dowiedzieć się, co mi grozi od używania damskiego kosmetyku.

Po pół godzinie przeczesywania internetu i analizowania składu antyperspirantu odetchnąłem z ulgą. W składzie nie było estrogenu. Odkryłem, że większość kosmetyków dla kobiet i mężczyzn różni się jedynie nazwą i zapachem, a wszelkie inne różnice są śladowe. To co czyni kosmetyk męskim lub damskim to najczęściej wyłącznie nazwa. Wystarczy, by krem, antyperspirant czy nawet krem do stóp miał w nazwie "męski" i już jak za dotknięciem magicznej różdżki, jego używaniem nie jest dla faceta ujmą na honorze.
Marketingowe wygi mają rację. Patrząc na kipiące męskością opakowanie mojego nowego antyperspirantu i na stare „damskie” nie znajduję różnic w składzie. Jednak na wszelki wypadek w koszu lądują kosmetyki w kolorze innym niż niebieski, czarny i ciemnozielony.
Lepiej dmuchać na zimne...
 

piątek, 16 września 2011

Jesteś towarem


Nie tylko ty czytasz swoje emaile. W czasach rozkwitu darmowej poczty elektronicznej, ceną, jaką płacisz za gigabajty dostępnego miejsca i rozbudowane opcje jest twoja prywatność. Nigdy w takim stopniu jak obecnie, to co czytasz, oglądasz, słuchasz i co robisz nie było analizowane i wykorzystywane na rynku.
Google i Facebook to firmy, które zbudowały swoją potęgę na śledzeniu aktywności swoich użytkowników. Reklama kontekstowa, choć budzi kontrowersje, staje się czymś naturalnym. Jeśli na jednym portalu czytasz recenzję filmu, na drugim wyświetli się reklama sklepu oferującego ten film w kolekcjonerskim wydaniu i promocyjnej cenie. Informację o tym, że internauta przeglądający obydwie strony to jedna i ta sama osoba można przekazać na wiele sposobów. Najpopularniejsze metody to ciasteczka, czyli specjalne pliki instalowane przez serwisy bez wiedzy użytkownika. Drugi serwis, może z takich plików odczytać, jakie strony internauta odwiedzał i czego szukał. Jeśli internauta kombinuje i np. blokuje używanie ciasteczek, można go zidentyfikować na wiele innych sposobów, chociażby przez katalog zainstalowanych czcionek, czas systemowy komputera, czy zainstalowane wtyczki do twojej przeglądarki.
Facebook dane swoich użytkowników traktuje jak każdy inny towar i sprzedaje bez zbędnych sentymentów. Nie braknie także trzecich firm, które korzystając z platformy FB na własną rękę tworzą bazy danych. Pod pozorem aplikacji rozrywkowych, lub niekiedy akcji społęcznościowych żądają od ciebie dostępu do pełnych informacji, które następnie trafiają na wolny rynek. Jeśli więc następnym razem dołączysz na Facebooku np. do akcji nawołującej zimę do ustąpienia, zastanów się, czy na pewno nie masz nic przeciwko, by Twoje dane stały się towarem.

piątek, 19 sierpnia 2011

No to Frugo!

Jeśli nie próbowałaś/eś jeszcze nowego frugo, to się tym nie chwal, zwłaszcza wśród nastolatków. Ten napój dołączył do ikon stylu i stał się na rynku spożywczym tym, czym iPhone wśród telefonów, a Mini Classic Cooper na rynku samochodów. Na kampanię nie wydano majątku, a mimo to produkt odniósł sukces. Jak do tego doszło?

Dokładnie 1 lipca wprowadzono do sprzedaży nowe Frugo, czyli produkt nawiązujący do popularnego w drugiej połowie lat 90-tych napoju . Pierwsze Frugo wybiło się dzięki odważnym reklamom, będącym wyrazem buntu młodzieży przeciwko bliżej nieokreślonej rzeczywistości. Kiedy jednak rynek polski został zalany rozmaitej maści napojami, okazało się, że Frugo nie jest w stanie się sprzedawać bez wysokobudżetowych kampanii reklamowych. Wystarczyło przerwać kampanię i sprzedaż momentalnie siadała. W końcu właściciel się poddał i postanowił markę sprzedać. Frugo  dwa razy zmieniało właściciela, aż w końcu znalazło się w rękach przedsiębiorców gotowych ponownie wprowadzić go na rynek.

Frugo v.2.0, podobnie jak jego protoplasta, nie jest tanie (1,99 zł za 250 ml), ale tym razem cena nie powinna położyć się cieniem na sprzedaży. Przez ostatnie dziesięć lat znacznie wzrosła siła nabywcza Polaków i stać nas na nieco droższe napoje kupowane dla przyjemności. Napojowi w sprzedaży pomogła także nostalgia, którą dzisiejsi 30-latkowie żywią do produktów przypominających im młodość. Największe znaczenie miała jednak udana kampania wirusowa, która zalała fora i popularne serwisy różnymi memami (jeśli nie wiesz co to takiego, złap pierwszego lepszego nastolatka i zapytaj) a także wpisami odwołującymi się do pozytywnych skojarzeń.

O popularność Frugo w internecie dbają memy. Mianem tym określa się zjawisko społeczne polegające na powtarzaniu wszelakiej maści elementów, melodii czy motywów, ewoluujący w intrenecie.
Oto przykłady memów z Frugo:






Pierwsze tygodnie Frugo może uznać za sukces, bo sprzedaż przewyższyła oczekiwania, ale konkurencji nie dadzą sobie łatwo wykroić kawałka tego rynkowego tortu. Ja w każdym bądź razie trzymam kciuki.

piątek, 5 sierpnia 2011

Google Plus na froncie


    Jakoś nie chce mi się wierzyć, że przeładowane serwery Googla po tym, jak uruchomił swój portal społecznościowy Google+, są czymś więcej niż tylko zabiegiem marketingowym. Nawet 25 milionów osób buszujących po stronach nowego serwisu nie powinno być wyzwaniem dla firmy mającej jedną z największych baz serwerowych na świecie.

    Wierzę jednak, że nowy produkt Google, w przeciwieństwie do jego poprzednich prób na rynku społecznościowym, takich jak Google Profiles i Google Buzz, ma szansę faktycznie powalczyć z Facebookiem. Produkt jest dopracowany i nowatorski, choć sens kilku opcji wydaje mi się wątpliwy. Na rynku społecznościowym jednak jest miejsce tylko dla jednego lidera. Czy więc Google+ wysadzi z siodła Facebooka w najbliższym czasie? Śmiem wątpić.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Social marketing wczoraj i dziś

Ile lat ma social marketing? Trzy, pięć, a może dziesięć? Zapewne wielu zaskoczy informacja, że to wynalazek już czterdziestoletni. Prawdziwy jednak rozwój ta technika sprzedaży (tak, właśnie sprzedaży) przeżywa w ostatnim dwudziestoleciu. To także okres, w którym tradycyjna definicja tego rodzaju marketingu zmieniła swoje pierwotne znaczenie.
Wielu zwolenników marketingu społecznego jest w stanie rozstrzelać mnie za samo stwierdzenie, że służy on sprzedaży. Przecież zgodnie z beznamiętnie powtarzaną od czterdziestu lat definicją promuje (broń Boże sprzedaje!) pomysły, idee, styl życia. Od tradycyjnego marketingu ponoć różni się tym, że nie stawia sobie za cel generowanie zysku. Jego twórcy - Kotler i Andreasen stwierdzili, że różni się celami i stroni od ślepego osiągania celów wyznaczonych przez organizację. W zamian za to pragnie, by beneficjentami końcowymi byli jego odbiorcy, a więc klienci.
Faktycznie, kilka kampanii reklamowych odbyło się w duchu i według prawideł oryginalnej definicji tego rodzaju marketingu. Mam tu na myśli chociażby szeroko zakrojone i międzynarodowe kampanie anty nikotynowe, promujące zdrowy tryb życia czy badania mające zapobiegać rakowi.
Obecnie jednak zaprzęgnięto social marketing do zwykłej orki mającej zwiększyć sprzedaż, tyle że w bardziej wysublimowany sposób. Przykłady mamy na wyciągnięcie ręki – ot chociażby modę na „BIO” czy sportowy tryb życia, za którym stoją najpotężniejsi gracze na rynku, jak chociażby Nike czy Adidas. Mało tego, dzisiaj chcąc sprzedaż produkt masowy musimy sięgnąć po marketing społeczny! Apple, BMW, Ecco czy Kindle to nie zwykłe marki, to styl życia.

Problemem od jakiegoś czasu zaczyna być przewaga podaży idei nad ich popytem. Klienci wydają się być zmęczeni ciągłymi wskazówkami jak żyć  i dlatego coraz częściej ignorują kampanie w duchu marketingu społecznego. Zwłaszcza polscy klienci, po latach tandetnej propagandy komunistyczniej w duchu "naprzód do walki o plan 6-letni" wykazują zadziwiającą odporność na kampanie promujące bezpieczną jazdę, trzeźwość czy badania mammograficzne.
Promując produkt za pomocą social marketing musimy używać wszystkich kanałów tak dla niego charakterystycznych. Na podium są tu oczywiście Facebook i Twitter, które pozwalają skutecznie i po bajecznie niskich kosztach promować „pomysł” na dowolny niemalże produkt. Nie ma wątpliwości, że wraz z rozwojem tych form komunikacji, social marketing będzie się intensywnie rozwijał. Następne lata będą należeć do tej formy promocji produktów.

niedziela, 22 maja 2011

iPhone 4 vs Galaxy S II

Nie, nie chcę tu pisać o parametrach technicznych, porównywać cienie na zdjęciach, grubości obudów, mierzyć w milisekundach szybkość otwierania aplikacji, bo o tym napisano już chyba wszystko. Trudno zresztą dyskutować z tymi wynikami – Samsung jest lepszy i nowocześniejszy. Jest jednak pole, na którym Galaxy S (czy tym bardziej Sony Experia Arc lub LG Optimus 2x) jeszcze długo nie przegoni iPhone – to kreowanie swojego wizerunku, zwane potocznie lansem.


Jak wiemy zresztą, telefonu nie kupuje się tylko ze względu na parametry techniczne. Telefon to zbyt istotny element budowania wizerunku, by przywiązywać wagę tylko do procesora lub megapikseli w aparacie. A póki co, nie ma jak wyciągnąć iPhone na zebraniu/w pubie/na imprezie rodzinnej. Samsung jako narzędzie lansu prezentuje się póki co dość żałośnie. Dlaczego? Oto kilka powodów:

1. Zamożność
Wszyscy wiemy, że iPhony są drogie – ich cena przewyższa znacznie wartość. Zazwyczaj właścieciel iPhone’a godzi się także na wysoki miesięczny haracz, jaki płaci operatorowi za używanie cudownego aparatu. Na Samsunga wystarczy jednorazowo wysupłać „nędzne” 2 tys. złotych, a wkrótce zapewne znacznie mniej.

2. „Life-style”
No cóż, Samsung nie jest cool i jeszcze długo nie będzie. Tymczasem iPhone to styl sam w sobie, kwintesencja doskonałości, nowoczesności i powiewu wielkiego świata. Wiadomo, że jak facet ma iPhone’a to znaczy, że lubi się dobrze ubrać i ma porządne auto. Jak ma go dziewczyna, to znaczy, że jest wyzwoloną, pewną siebie, chodzącą ikoną mody i stylu.

3. Steve Jobs 
Apple go ma, a Samsung nie. To guru marketingu, trendsetter i w ogóle gwiazda internetu. Znany głównie z przepowiedni, które się nie sprawdzają i obcisłych golfów. Facet, który jest legendą sam w sobie. Samsung powinien stworzyć kogoś takiego jak Jobs, jeśli chce myśleć o supremacji.

4. Snobizm
Mając Samsunga nigdy nie będzie mógł dołączyć do internetowej grupy ”iSnob - I'm an iPhone snob & proud":
http://www.facebook.com/pages/Im-an-iPhone-snob-proud-iSnob/128803443846144



sobota, 14 maja 2011

Polska legenda z kraju smoka

      Junak , obiekt westchnień naszych ojców i symbol krajowej motoryzacji na równi z warszawą, Syreną i Maluchem, powrócił. Firma Almot kupiła prawa do nazwy i od kilku miesięcy właśnie logiem Junaka opatruje motocykle produkowane  w Chinach. Stylistycznie motocykle nie mają nic wspólnego z Junakiem produkowanym w czasach PRLu. Czołowe modele wzorowane są na amerykańskich cruiserach (M16 i M11) i na modelach sportowych (M20, M25 i M123).

      Jak na razie motocykle zbierają pochlebne opinie, więc jest szansa, że wkrótce zobaczymy ich więcej na polskich drogach. Szkoda, że jak na razie Almot nie zdecydował się na kampanię w mediach, która skuteczniej podniosłaby świadomość marki. Problemem, z którym także przyjdzie się zmierzyć, to obawy o jakość produktu. Osobiście nie mam żadnych przeciwskazań przed kupowaniem produktów „made in china”. W końcu produkuje tam nawet znany z maniakalnego przywiązania do jakości Apple. Bardziej martwiła mnie strona techniczna i obawy o kiepskie brzmienie dostojnie się prezentujących motocykli. Na szczęście rozwiał je ten film z Youtube:

niedziela, 1 maja 2011

Monety, medale i numizmaty, czyli polowanie na jelenia

Beatyfikacja Jana Pawła II to okazja nie tylko do modlitwy, kontemplacji i radości ale też do niezłego zarobku. Oprócz tanich pamiątek „made in china” od kilku tygodni jesteśmy wręcz zalewani ofertami kupna monet lub medali wybitych specjalnie z okazji beatyfikacji. Srebrne złote, platynowe, duże, małe, z certyfikatami i bez mają jedną wspólną cechę – są absolutnie niewarte swej ceny.
Zastanówmy się – jaki jest sens kupować medal, zawierający kilka gram złota ukształtowanych w podobiznę papieża, za dajmy na to 2000 tysiące złotych, kiedy rynkowa wartość kruszcu to co najwyżej 500 zł. Jeżeli ktoś myśli, że tak zainwestowane pieniądze zwrócą mu się z nawiązką za kilka lat, to powinien usiąść, odpocząć i raz na zawsze przestać inwestować. Takich inwestorów, nie bez powodu, bankowcy zwą „jeleniami”. „Jeleniowi” wciska się karty kredytowe, rekordowo drogie kredyty i tuzin innych, niepotrzebnych mu rzeczy. W internecie „jelenie” kupują monety i medale. Po to, by klient myślał, że kupuje produkt warty swojej ceny, medale uszlachetnia się limitując kolekcje, czy dodając eleganckie certyfikaty.



Powyżej: medal ze Skarbca Mennicy Polskiej (firmy prywatnej) za 2137 zł. Wartość kruszcu to ok. 1000 zł. 

Ok, jest szansa, że kupiona za 3 tys. złotych moneta (moneta, nie medal) po kilku latach będzie warta dużo więcej. To się zdarzyło parokrotnie. Dużo bardziej jednak prawdopodobne, że wartość monety spadnie i za parę, paręnaście lat o wartości monety będzie świadczyła jedynie jakość i ilość metalu użytego na jego produkcję.
Dla państwa produkcja monet to perfekcyjny biznes – sprzedaje za wielokrotność ich wartości i pomimo, że zalewa nimi rynek, to nie zwiększa inflacji, bo nikt nie jest na tyle głupi, żeby za monetę, na którą wydał tysiące złotych kupować bułki. Domorośli numizmatycy chomikują je po szafach, licząc, że kiedyś kupią sobie za nie dom, a co najmniej samochód.


Jedna z najdroższych monet świata - amerykańska pięciocentówka z 1913 r. wcale nie jest wykonana ze szlachetnego metalu. Wykonano ją ze stopu miedzi i niklu. W 1996 r. sprzedano na aukcji jedną z tych monet za niemalże 1,5 mln dolarów.

Z medalami rzecz jest jeszcze bardziej ciekawa, bo poza sentymentem nie ma absolutnie żadnego sensu ich kupować. Są niemiłosiernie drogie, a nawet bułek za to nie kupimy. Za jakiś czas staną się kosztowną pamiątką rodzinną lub skończą u jubilera, który nie kierując się żadnym sentymentem kupi je po cenie złomu. I tyle zostanie z inwestycji.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Power Balance - recepta na twoje kompleksy

      O Power Balance napisano już chyba wszystko –przedstawiono opinie producentów (musisz to mieć) i sceptyków (mega ściema dla ćwierćinteligentów), entuzjastów i naukowców, marketingowców i dziennikarzy. Rozstrzygnięcia brak, a magiczne bransoletki pojawiają się na nadgarstkach kolejnych tysięcy wyznawców Power Technology (oficjalny termin określający działanie bransoletki). Noszą je już nie tylko sportowcy – zakładają je nawet ludzie, nie wychylający przez cały dzień nosa sprzed swoich komputerów. Ostatnio zauważyłem  je u pracowników ochrony  w  miejscu gdzie pracuję. Technologia Power Balance oparta jest na założeniu optymalizacji naturalnego przepływu energii w organizmie człowieka. To wyjaśnienie brzmi co najmniej dziwnie, po co więc ktokolwiek to kupuje?


      Jestem ostatnią osobą, która  zaprzeczy pozytywnemu wpływowi Power Balance. Ludzkość od tysięcy lat zna talizmany, które pomagały wojownikom efektywnie anihilować przeciwników, myśliwym sprawniej łapać króliki, a kochankom wykazywać się godną pozazdroszczenia kondycją. Power Balance to nic innego, jak kolejny talizman, który spełnia wszystkie cechy takiego przedmiotu: jest otoczony aurą tajemniczości i magii, posiada rekomendację liderów (w tym przypadku mistrzów sportu) i nie jest osiągalny dla każdego (jak na kawałek plastiku sporo kosztuje). Jeśli szukasz więc gadżetu, dzięki któremu poczujesz się lepiej już przez sam fakt jego posiadania – musisz mieć to cudo.
      Bardziej od samego efektu opasek i naszyjników interesują mnie działania marketingowe, które pozwalają bez męczącej nachalności zdobywać nowych klientów producentom. Opaski były na początku rozdawane za darmo i dzięki ciekawemu designowi stały się popularne wśród surferów i wielbicieli sportów plażowych. Prawdziwy sukces stał się możliwy po tym, jak fizjoterapeuta Phoenix Suns Michael Clark przekonał do założenia bransoletki Shaquille O’Neala. Potem poszło z górki – kolejni sportowcy otrzymywali opaski i zachwycali się rzekomo lepszymi wynikami, które osiągali dzięki nowemu talizmanowi. Tej strategii – promocji przy użyciu gwiazd sportu firma zostaje wierna do dzisiaj. Dzięki temu i sprytnemu wykorzystaniu potęgi marketingu szeptanego Power Technology zdobywa nowych wyznawców.

piątek, 1 kwietnia 2011

Reklama w PRL-u, cz.2

Nie jest prawdą, że reklama w PRLu narodziła się dopiero w latach 70-tych. Socrealizm był bogaty we wszelkiej maści propagandę, z której bogatych doświadczeń czerpano praktycznie przez cały czas Polski Ludowej. Co prawda w latach 50-tych nie było sensu reklamować cokolwiek, bo brakowało praktycznie wszystkiego, ale już w następnym dziesięcioleciu coraz śmielej reklamowano produkty polskiej myśli technicznej, takie jak chociażby słynny gramofon bambino.
Plakat wciąż pozostawał formą zastrzeżoną dla państwowej propagandy, tak więc produkty, których nie można było przedstawić w kronice filmowej skazane były na marketing szeptany. Tak było chociażby z pierwszymi polskimi prezerwatywami „Luxi gum”.
Lata 70-te to już prawdziwy rozkwit peerelowskiej reklamy, w tym przede wszystkim plakatu. Były one skierowane głównie do kobiet, które, jak słusznie zauważyli ówcześni decydenci, coraz częściej odpowiadały za budżety gospodarstw domowych.




Ponieważ państwo polskie cierpiało na chroniczny brak gotówki, próbowano z rynku ściągnąć dewizy pochowane w domowych skrytkach. W tym celu powstało słynna sieć sklepów o nazwie będącej ciekawym oksymoronem – „Przedsiębiorstwo Exportu Wewnętrznego” szerzej znane jako Pewex.


Produkty skierowane do mężczyzn (takie jak samochody czy wódka) były chętniej reklamowane za granicą niż w kraju. Oto trzymająca w napięciu reklama Fiata 125P skierowana do zachodnioeuropejskiego klienta.

W pamięci mam jeszcze jedną reklamę rodzimego pojazdu, tym razem Poloneza. Zrobiono ją już po obaleniu komunizku, przyznacie jednak, że duchem jednak tkwi w czasach PRLu:

niedziela, 13 marca 2011

Supermarketowe sztuczki



      Jeśli myślisz, że Twoje zakupy w supermarkecie zaczynają się z chwilą włożenia pierwszego produktu do koszyka, to jesteś w błędzie. Najpierw  coś Cię do supermarketu musi przyciągnąć, zmusić do pokonania  kilku, kilkunastu kilometrów, rezygnacji z innych przyjemności, które mógłbyś w tym czasie robić… Magnesem jest ulotka, którą wpychają do Twojej skrzynki przynajmniej raz na tydzień niezmordowani roznosiciele. Szynka za 12,99 zł/kg, zegarek mierzący tętno za 35 zł, czy siatka mandarynek za 4,69. Dla każdego coś miłego – dla gospodyń domowych, dla fanów elektroniki, dla majsterkowiczów no i oczywiście dla dzieci.
      Kiedy już klient jest w sklepie i przed sobą pcha wózek, to wpadł w sidła. Od progu wita go miły, często lekko wyczuwalny zapach, najlepiej pieczywa lub owoców. Coś, co pobudzi wydzielanie soków żołądkowych i sprawi, że dosłownie rzuci się na dział spożywczy.
      W dobry nastrój wprawi ma go wprawić muzyka – nie za głośna i niezbyt dynamiczna, tak, by klient wzdłuż regałów maszerował powoli. To kolejny element mający sprawić, że zakupy będą przyjemnością, nie przykrym obowiązkiem. Dobranie odpowiedniej muzyki to niełatwa sprawa i  właściciele sklepów wielkopowierzchniowych najczęściej w tej kwestii korzystają z pomocy specjalistów.
      Nic jednak tak nie decyduje o tym, czy towar znajdzie się w naszym koszyku jak jego rozmieszczenie. Niekiedy firmy płacą tysiące złotych, by ich produkty znajdowały się na którejś ze środkowych półek, czyli dokładnie tam, gdzie najczęściej pada nasz wzrok. Także kolejność mijanych przez nas działów nie jest przypadkowa. Zazwyczaj produkty droższe znajdują się dalej, najczęściej w drugim, trzecim szeregu półek. Wynika to z wyników badań nad naszą psychiką – rzeczy niejako „schowane” za innymi postrzegamy jako okazyjne. Na dodatek supermarkety regularnie przemieszczają produkty, tak by klient nie robił zakupów „na skróty”. Teraz już wiesz, dlaczego twoje ulubione chipsy tak często wędrują po sklepowych pólkach.
      Ostatnim miejscem wodzącym nas na pokuszenie jest... kolejka do kasy! Jeśli myślisz, że zbyt mała ilość kasjerów to oszczędność dla właściecieli, to masz rację, ale tylko częściowo. To nie tylko oszczędność, ale i zarobek! Dziesiątki produktów umieszczonych bezpośrednio przy kasie nie znalazło się tam przypadkiem. Mają przyciągnąć uwagę czekającego i nudzącego się klienta, a w efekcie znaleźć się w jego koszyku. Te produkty są żyłą złota, także dlatego, że sklep narzuca na nie największą marżę.

      Jeszcze jedna uwaga - te sztuczki stosują zbsolutnie wszystkie sklepy średnio i wielkopowierzchniowe, bez względu, czy są to delikatesy typu Alma lub Piotr i Paweł, czy też dyskonty, takie jak Lidl, Biedronka czy Aldi

niedziela, 30 stycznia 2011

Reklama w PRL-u, cz.1

       Myli się ten, kto sądzi, że polska reklama narodziła się wraz ze spotem Prusakolebu. Istniała wcześniej, dużo wcześniej, nawet za głębokiego PRLu. Nie była krzykliwa, nie epatowała seksem, ale czerpała z wzorców zachodnich, najpierw nieśmiało, potem bardziej i bardziej. Powstaje pytanie – po co  kraju, gdzie nie ma konkurencji reklama? Jeżeli jedna firma produkowała dajmy na to damskie rajstopy, to po co je dodatkowo zachwalać? No cóż, celem było przede wszystkim zwiększenie popytu w krytycznych momentach, których przecież w dziejach gospodarki peerelowskiej nie brakowało, a w przypadku reklam Peweksów zmuszenie Polaków do wysupłania walutowych zaskórniaków i tym samym wspomożenie wiecznie podupadających finansów.


       Reklamowano także polskie produkty za granicami, o dziwo nie tyle w „zaprzyjaźnionych krajach”, ale także na Zachodzie. I tak na przykład kiedy w Polsce walczono z pijaństwem, w latach 70-tych w RFN próbowano spopularyzować Wyborową. Przecudowny film ukazujący walory trunku znad Wisły można obejrzeć tutaj:

piątek, 21 stycznia 2011

PETA, czyli piękno w słusznej sprawie

Sobotni, zimowy wieczór, siedzimy w męskim towarzystwie, racząc się whisky (czy whiskey, nie pamiętam). Nagle rozmowa zeszła na temat głośnej kampanii PETA, czyli nagusich, niebrzydkich pań w obronie… no właśnie… czego? Wersja pierwsza – jedzenia bio, wersja druga – coś z futrami, wersja trzecia, coś z bielizną (upierał się przy tym jeden uczestnik). Choć byłem przekonany, że organizacji chodzi głównie o futra, to pozostałem w mniejszości – koledzy gładko wymieniali panie, które biorą udział w kampanii, na czele oczywiście z „Dżoaną” Krupą, ale kiepsko było z tym, co ich golizna ma propagować.

Szkoda, bo moim zdaniem cel jest szczytny. Organizacja People for the Ethical Treatment of Animals, istniejąca już od 30 lat w piękny i niecodzienny sposób stara się zwrócić nam uwagę na okrucieństwa wobec zwierząt, a zwłaszcza na bezsens noszenia drogich futer okupionych cierpieniem wielu stworzeń. I choć nie brakuje kontrowersji, łącznie z tym, że PETA zabija bezdomne zwierzaki (http://www.petakillsanimals.com/) to sam pomysł propagowania idei rezygnacji z futer wydaje się szczytny.

Jednak PETA nie zawsze korzysta z pomocy ładnych pań – na swoim koncie ma akcje wzbudzające oburzenie, a nierzadko gniew odbiorców, jak chociażby kampania promująca wegetarianizm:

czy krytykująca sieć McDonald’s za nieprzywiązywanie wagi do praw zwierząt i skierowana do dzieci. Pod amerykańskimi restauracjami sieci Mc Donald’s, dzieci otrzymywały pudełka z zestawem „Unhappy meal”, w którym zamiast tradycyjnej kanapki z zabawką, znajdował się sztuczny, zakrwawiony kurczak lub plastikowa, wychudzona krowa.:


Pozostaje pytanie, czy forma nie przesłania treści. Skoro patrząc na modelki pozujące dla PETA przestajemy zwracać uwagę na treść przekazu, być może warto by rozpatrzyć mniej krzykliwe formy komunikowania? Czy wtenczas jednak ktokolwiek słyszałby o tej organizacji? Jeśli ją znamy kojarzymy i popieramy, to za kampanie i akcje z udziałem najpiękniejszych kobiet świata.

A oto kilka tylko przykładów jak piękno może służyć słusznej sprawie: